To był klub skrajności (cz.1)

Upadek Skonto Ryga z jednej strony oznaczał zniknięcie piłkarskiej wizytówki Łotwy w wielkim świecie, dawnego hegemona na krajowym podwórku, czy wreszcie aktualnego po dziś dzień rekordzistę pod względem zdobytych z rzędu mistrzostw. Z drugiej strony pozwoliło to zakończyć wreszcie pewne patologie – tragiczne zarządzanie i wyciąganie z klubu większych sum pieniędzy, niż się doń wkładało.

Do napisania tego tekstu natchnął mnie wspominkowy wpis na Facebooku byłego piłkarza akademii Skonto, z którym miałem zresztą okazję rozmawiać i jego postać jest przytoczona w artykule.

Blaski i cienie

Ze swojej polskiej, i wydawałoby się neutralnej, pozycji miałem okazję poznać Skonto z wielu różnych perspektyw. Korespondowałem z Emīlsem Pētersonsem, dla którego Skonto to okres wspaniałego, beztroskiego dzieciństwa, a jego drużyna była jedną wielką rodziną. Dosłownie. Z drugiej strony miałem okazję wysłuchać historii Sergejsa Kožansa i Renārsa Rode. Pierwszy z nich przez pewien okres dostawał jedną pensję na pół roku, drugiego klub zostawił na lodzie tuż przed umówioną operacją. Do dziś na pewno jest wielu piłkarzy, którym Skonto winne jest mniejsze lub większe pieniądze. Tych nie odda już nikt, klub oficjalnie przeszedł przez procesy upadłościowe i likwidacyjne, Skonto istnieje już tylko we wspomnieniach. Jeden mógłby powiedzieć „szkoda”. Drugi – „i dobrze”. I każdy z nich miałby rację, każdy z nich spokojnie obroniłby swoje słowa.

Stawia przeciwnik

W latach swojej świetności, a przy okazji świetności łotewskiej kadry, Skonto dla każdego łotewskiego dzieciaka grającego w piłkę było jak FC Barcelona czy Manchester United. To był prestiż – Skonto płaciło najwięcej pieniędzy, a gra w klubie stanowiła najprostszą drogę do reprezentacji. Kiedyś zresztą głośno wspomniał o tym Jurģis Kalns, obecnie trener Valmiery FC, który po latach śmiał się, że przez te słowa nie zrobił większej kariery w narodowych barwach. Być może nie ma w tym zbyt wiele przesady, bo prezesem łotewskiej federacji był… właściciel Skonto, biznesmen Guntis Indriksons. Rolę włodarza krajowego związku plasował od 1996 do 2018 roku, a zmianę wymusiła zmiana przepisów, która prezesowi federacji zabraniała figurować jednocześnie jako właściciel klubu. 66-latek w swojej przeszłości ma także niechlubny epizod w postaci 9 lat pracy w KGB na terenie Moskwy i Rygi. Samo Skonto żadnych zarzutów nie usłyszało nigdy. W piłce Indriksons na papierze grał czysto, ale na zupełnie innych zasadach niż inni, i często na granicy moralności.

Guntis Indriksons. fot. Evija Trifanova/LETA

Jedną z anegdot stało się wytłumaczenie faktu dlaczego piłkarze Skonto mimo wysokiego prowadzenia grali na maksymalnych obrotach i dążyli do podwyższenia wyniku. Historia pochodzi z 2006 roku kiedy w rozgrywkach Virslīgi Skonto mierzyło się z kompletnym outsiderem, Dižvanagi Rēzekne. Piłkarze z Rygi wbili przeciwnikom 6 bramek, samemu nie tracąc żadnej. Po spotkaniu do szatni wszedł uśmiechnięty Indriksons i powiedział: „Panowie, dziś stawia Rēzekne”. Zawodnicy Skonto mieli bowiem płacone premie od każdej strzelonej bramki i dlatego w ich interesie było wbicie przeciwnikom jak największej liczby goli. Przy okazji miało to także efekt psychologiczny – w końcu każdy rywal obawia się przeciwnika, który wysoko wygrywa w prawie każdym meczu. Piłkarze zadowoleni, kierownictwo klubu też bo imidż klubu był bardzo dobry.

Wakacje

Czym jest jednak opłacanie swoich graczy przy opłacaniu zawodników rywala? I oczywiście mówimy cały czas o klubie, który nie otrzymał nigdy ani jednego zarzutu korupcyjnego? To następna barwna historia z udziałem Indriksonsa. Takich opowiastek znalazłoby się na pewno bardzo dużo, ja wybrałem te najbardziej intrygujące. Źródłem tej opowieści jest król łotewskiej korupcji piłkarskiej, Oļegs Gavrilovs, dożywotnio wykluczony ze wszystkich aktywności piłkarskich pod egidą łotewskiego związku. Tym razem przeniesiemy się na początek XXI wieku. W sezonach 2001 i 2002 należący do Gavrilovsa FC Dinaburg w ostatnich kolejkach ligowych pokonywał FK Ventspils, co pozwalało Skonto na zdobycie tytułów mistrzowskich. Po tych spotkaniach Indriksons przychodził do Gavrilovsa z pieniędzmi na premie dla jego zawodników za korzystny wynik, miało być to ok. 30-50 tysięcy dolarów. Piłkarze będący już na urlopach cieszyli się, bowiem Dinaburg nie był w stanie płacić takich bonusów. Z kontekstu wynikało, że pieniądze były nagrodą już po meczu a nie przed. Wykluczało to zatem przekupstwo celem „zmotywowania” piłkarzy przed spotkaniem z Ventspils. Tu pozostaje już tylko kwestia etyki, czy na pewno wynagradzanie zawodników rywala jest w pełni moralne. Indriksons w moralność bawić się nie zamierzał.

Ze skorumpowanym działaczem kontakt miał dość często. Z opowieści Gavrilovsa w wywiadzie dla Ilmārsa Sturiški wynika także, że prawie co piątek razem z Indriksonsem jeździli na golfa do miejscowości Ugāle. Tam w domu Viļņisa Baltiņša (były przewodniczący łotewskiego komitetu olimpijskiego) zasiadali w saunie wraz z innymi postaciami ze świata łotewskiej piłki nożnej. Trwało to kilka lat aż do dyskwalifikacji Gavrilovsa przez LFF. O tej zresztą obydwaj panowie często też rozmawiali, i mimo znajomości decyzja pozostała niezmienna. Indriksons jako prezydent związku zdjął za to zawieszenie komu innemu. Chodzi o trenera Tamaza Pertię, który w 2009 roku przy rozpracowaniu FC Dinaburga także otrzymał dożywotnie wykluczenie. Indriksons jego zawieszenie anulował po upływie 1,5 roku. Ta decyzja wywołała sporo plotek i kontrowersji. Jedni twierdzili, że Gruzin po prostu wykupił sobie cofnięcie dożywotniego zakazu od federacji. Druga wersja to fakt, że Indriksons, człowiek związany ze Skonto, uważał Pertię za świetnego szkoleniowca i chciał aby ten prowadził jego zespół. Żadnej z tych pogłosek nigdy nie udowodniono, a los Pertię ze Skonto zetknął nieco później, bo pod koniec 2012 roku. To było już jednak Skonto będące cieniem dawnej potęgi, Skonto które nie było w stanie regularnie płacić swoim piłkarzom. Do fatalnej kondycji finansowej klub doprowadził tragiczny sposób zarządzania nim, oraz zwykła ludzka pazerność. O tym przeczytacie już w kolejnej części.

Akademia

Aby dla odmiany pojawiło się tu coś dobrego, warto wspomnieć o klubowej szkółce, której mógł Skonto zazdrościć każdy inny klub z regionu państw bałtyckich. Klub dostał od miasta fantastycznie zlokalizowaną działkę w dzielnicy Mežaparks, w otoczeniu zieleni i wody. Sam młodzieży klub JFC Skonto był osobnym podmiotem prawnym, i to na jego strukturach próbowano jeszcze ratować Skonto w 2016 roku, już na drugim poziomie ligowym. Pieniędzy starczyło wprawdzie na jeden sezon, ale to opowieść na inną okoliczność. Co do samych warunków treningowych i bazy w Mežaparks to pod jej dużym wrażeniem byli włodarze Lechii Gdańsk, który często goscili w Rydze na początku drugiej dekady XXI wieku przy okazji współpracy na linii Skonto – Lechia.

Sama akademia działała zaś bardzo prężnie. Klub organizował coś na wzór kolonii, gdzie dzieci miały wypełniony dzień od świtu do zachodu słońca. Juniorzy Skonto często udawało się także na zagraniczne turnieje, i nie byli tam chłopcami do bicia. Praktycznie każdy piłkarz, który wybijał się później za granicę miał mniejszą lub większą styczność z systemem szkolenia Skonto. Szczególnie mowa tu o początkach lat dwutysięcznych, kiedy na przykład Igorsa Stepanovsa w akcji przyjeżdżał na Łotwę oglądać osobiście sam Arsene Wenger, a Skonto zarabiało miliony dolarów na sprzedaży swoich zawodników do silniejszych klubów. To było jednak 20 lub więcej lat wstecz, a futbol na Łotwie pod wieloma względami niestety stanął w miejscu.

Obrazek wyróżniający: fot. Skonto Ryga

5 2 głosów
Article Rating
Share on facebook
Share on twitter
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Logowanie